Pojawiła się możliwość edycji z telefonu: tekst, foto, wideo
Magda Qandil: Rok po izraelskiej inwazji. Raport Goldstone’a nadzieją na prawdę o masakrze Gazy28/12/2009
W ostatnich dniach tego miesiąca mija dokładnie rok od ataku Izraela na Strefę Gazy. Rok to na tyle długo, by terytorium o powierzchni lewobrzeżnej Warszawy doprowadzić do stanu używalności po zniszczeniach zadanych mu przez sąsiadującego militarnego giganta. Jednak nie w przypadku, gdy sąsiadem jest Izrael. Gaza nadal zieje kraterami po bombach zrzuconych przez izraelskie F-16, tylko nieliczne ze zniszczonych budynków zostały odbudowane – słowem jest ona w takim samym, jeśli nie gorszym, stanie, w jakim Izrael pozostawił ją 18 stycznia tego roku.
Izrael nie tylko zdegradował i uniepełnosprawnił Strefę, ale także dokłada starań, by utrzymać ją w stanie owego paraliżu, by nie pozwolić jej na choćby częściowe wydźwigniecie się z nędzy i brzydoty. Dlatego też nie zezwala na wjazd jakichkolwiek materiałów, które mogłyby temu posłużyć – cementu, cegieł. Tym samym skazuje jej mieszkańców na egzystencję na kupie gruzu, w którą obrócone zostały ich domy w grudniu 2008 i styczniu 2009. Niektórzy z nich będą musieli przetrwać w namiotach niskie temperatury i ulewne deszcze tej zimy, a może i kolejnej – jeśli wszystko będzie działo się w tempie takim jak dotychczas. Solidarność z oblężonymi Do Strefy nie dociera wystarczająca ilość benzyny, gazu, żywności, leków – właściwie łatwiej będzie wyliczyć produkty dozwolone, bo lista zakazanych dłuży się bez końca. Przybywające z Europy konwoje solidarności, próbujące dostarczyć leki i sprzęt medyczny, są zazwyczaj trzymane na granicy tygodniami. Uczestnicy jednego z ostatnich spędzili u bram Twierdzy Gazy, tak zazdrośnie strzeżonej przez Izrael, 25 dni, nim pozwolono im na wjazd. Ważniejsze jednak niż dostawy leków i żywności jest dla oblężonych Gazan poczucie, że kogoś tam w wolnym świecie obchodzi ich istnienie. Nie przekonują bowiem nie poparte czynami słowa otuchy – „wyrazy poważnego zaniepokojenia sytuacją humanitarną w Strefie” – regularnie obwieszczane przez Unię Europejską. Unia, w jej własnych słowach, „z zaniepokojeniem zauważa, że sytuacja w Strefie nie uległa poprawie od stycznia 2009”1. Tym samym wzywa ona Izrael do zaprzestania blokady humanitarnej. Jednocześnie Unia „w pełni uznaje uprawnioną potrzebę Izraela do zapewnienia sobie bezpieczeństwa” i wzywa do zaprzestania ataków rakietowych na jego terytorium, jak i do uwolnienia izraelskiego jeńca Gilada Szalita. W tymże oświadczeniu nie pada jednak ani słowo o prawie mieszkańców Gazy do życia, do bezpieczeństwa czy do obrony własnej. Nie ma też mowy o blisko 10 tys. Palestyńczyków przebywających w izraelskich więzieniach. Ciszej nad tą trumną Dawno pogrzebane nadzieje mieszkańców Strefy na przekazanie światu prawdy o ich sytuacji rozbudził opublikowany w październiku tzw. raport Goldstone’a, który de facto oskarża Izrael o dokonanie zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości2. Raport jest wynikiem misji Richarda Goldstone’a i trójki jego współpracowników, którym oenzetowska Rada Praw Człowieka powierzyła ustalenie ewentualnych naruszeń międzynarodowego prawa humanitarnego i praw człowieka podczas konfliktu w Gazie3. Goldstone, były sędzia konstytucyjny z Afryki Południowej oraz były prokurator oenzetowskich trybunałów ds. Ruandy i byłej Jugosławii, a jednocześnie Żyd i sympatyk Izraela, nie ukrywał zaskoczenia, gdy to właśnie jemu zaproponowano przewodnictwo misji. „Podjąłem się tej misji ponieważ głęboko wierzę w rządy prawa, zasady postępowania podczas wojny, zwłaszcza w to, że podczas konfliktów zbrojnych cywile powinni być chronieni w najwyższym możliwym stopniu,” wyjaśniał na łamach New York Times’a. Kilka lat wcześniej przemawiając w Jerozolimie Goldstone powiedział, że stawianie zbrodniarzy wojennych przed wymiarem sprawiedliwości jest nauką płynącą z doświadczeń Holocaustu. Pomimo to w wielu kręgach w Izraelu i środowiskach syjonistycznych na świecie, Goldstone’a okrzyknięto „samo-nienawidzącym się Żydem” – dyżurne określenie używane pod adresem Żydów występujących z publiczną krytyką Izraela. Niemniej jednak Richard Goldstone swym 575-stronicowym raportem przerwał panującą na międzynarodowych salonach zmowę milczenia wokół Gazy. Zastosowanie bomb z białego fosforu na terenach zamieszkanych, jak i inne czyny Izraela podczas jego zimowej ofensywy – nieproporcjonalne użycie siły, nieprzypadkowe atakowanie ludności cywilnej, używanie jej jako żywych tarcz, celowe ataki na ratowników medycznych, niczym nieuzasadnione zniszczenia szkół, meczetów, szpitali – zostały udokumentowane w raporcie Goldstone’a. Ofensywa ta, rzekomo wymierzona w bojowników Hamasu, pozbawiła życia ponad 1400 Palestyńczyków, z czego blisko 900 osób to kobiety, dzieci, jak i mężczyźni niezwiązani z ruchem oporu, ani niezaangażowani w militarną obronę swojego terytorium. Dzieci to blisko jedna trzecia tej grupy. Także z blisko czterech i pół tysiąca rannych – w zdecydowanej większości ludności cywilnej – ponad 1100 to dzieci. Wiele z nich zostało okaleczone na trwałe – amputowane kończyny, buzie zdeformowane przez biały fosfor, wzrok utracony w skutek działania substancji, której stosowanie na terenach zaludnionych jest zabronione przez prawo międzynarodowe. Tak jak w przypadku Khalila al-Najara, który w czerwcu przebywał na rehabilitacji w Polsce – niemal niewidomy, poruszający się jak po omacku, typowa ofiara białego fosforu4. Oś niesprawiedliwości Komisja Goldstone’a zwróciła się do Izraela z prośbą o umożliwienie jej zebrania materiału dokumentującego – przeprowadzenie wywiadów z żołnierzami, ale także z mieszkańcami osiedli, na które spadają rakiety Hamasu. Władze w Tel Awiwie uznały, że sprawa ich nie dotyczy i odmówiły współpracy z oenzetowskimi wysłannikami. Gdy jednak ukończony raport ujrzał światło dzienne, a międzynarodowe ciała zaczęły dyskutować przyjęcie jego rekomendacji, izraelska klasa polityczna wpadła w panikę. Zmobilizowano wszystkie siły dyplomatyczne i polityczne, by nie dopuścić do zatwierdzenia raportu przez Radę Praw Człowieka. Izrael groził zawieszeniem tzw. negocjacji pokojowych, twierdząc, że akceptacja raportu zada poważny cios „wojnie z terroryzmem”, której stanowi on przecież jeden z najważniejszych frontów. Z pomocą jak zwykle przyszły Stany Zjednoczone – wywierając presję na palestyńską delegację, uosabianą przez osadzony w Ramallah rząd Mahmuda Abbasa. Palestyńskie władze – reprezentujące na zgromadzeniu w Genewie przede wszystkim same siebie, jako że zostały mianowane odgórnie po anulowaniu wyników wyborów parlamentarnych z 2006 roku – pod dyktando Waszyngtonu zaapelowały o odłożenie głosowania nad raportem o pół roku. Mieszkańcy Gazy, jak i Palestyńczycy na Zachodnim Brzegu, w Izraelu, Jordanii, Syrii, Libanie, Egipcie, Europie, USA i wielu innych miejscach na świecie zamarli w osłupieniu – wydawało się, że palestyńskie władze pomogły Izraelowi pogrzebać możliwość rozliczenia go ze zbrodni w Gazie. Równie zdesperowane były międzynarodowe organizacje obrony praw człowieka – które w raporcie pokładały nadzieję na egzekucję obowiązujących zapisów prawa. Ostatecznie delegacja palestyńska, widać zdawszy sobie sprawę, do czego chciała się przyczynić, zmieniła zdanie i poprosiła Radę o głosowanie. Zalecenia raportu zostały przyjęte – 25 z 47 państw-członków było „za”. W zeszłym miesiącu głosowało nad nim Zgromadzenie Ogólne ONZ – 114 „za”, 18 „przeciw” (w tym Polska), 44 „wstrzymało się od głosu”. Oenzetowska rezolucja wzywa każdą ze stron do przeprowadzenia w ciągu najbliższych trzech miesięcy niezależnych dochodzeń, dotyczących łamania prawa humanitarnego i praw człowieka w trakcie inwazji. Zwraca się także do Sekretarza Generalnego Ban Ki-Moona, by przedłożył on raport Goldstone’a na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, która ma legitymację do przekazania go Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu (MTK), zwłaszcza, jeśli któraś ze stron okaże się niechętna lub niezdolna do przeprowadzenia dochodzeń spełniających międzynarodowe standardy. Decyzje te nie zapadły jednomyślnie, bo wiele państw, nie chcąc się narażać Ameryce i Izraelowi, albo wstrzymało się od głosu, albo nie stawiło na głosowanie. Przeciwko raportowi, czyli de facto przeciwko pociągnięciu Izraela do odpowiedzialności, opowiedziały się – poza Izraelem i USA – sojusznicze mocarstwa Australia i Kanada, mikroskopijne i politycznie „nieliczące się” państewka Pacyfiku Wyspy Marshalla, Mikronezja, Palau i Nauru, grupa niezawodnych europejskich przyjaciół - Niemcy, Węgry, Czechy, Słowacja, Polska, Macedonia, Ukraina, Włochy i Holandia oraz Panama. Nawet jeśli Ban-Ki Moon zdecyduje się przedłożyć raport Goldstone’a na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, tam właśnie może się zakończyć jego wędrówka. USA, zgodnie z tradycją, zawetują go jako potencjalnie szkodliwy dla „bliskowschodniego przyczółka demokracji”, jak w neoliberalnym dyskursie określa się Izrael. Wyparcie na całej linii Odpowiedzialni za masakrę Gazy nie staną więc zapewne przed międzynarodowymi trybunałami sprawiedliwości. Wiadomo też, że nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności przez ich własny rząd, bo w 61-letniej historii Izraela nie zdarzyło się, by jakikolwiek przywódca polityczny lub wojskowy został rozliczony ze zbrodni popełnionych na Palestyńczykach. Decyzję o rozpoczęciu zeszłorocznej inwazji na Gazę podjął ówczesny premier Izraela Ehud Olmert. Krytykę raportu Goldstone'a nie przypadkiem przypuścił on podczas odsłaniana pomnika pamięci ofiar 11 września na przedmieściach Jerozolimy – wpisując masakrę Gazy w kontekst międzynarodowej „wojny z terroryzmem”. Przypomniał, że jest wyraźna różnica pomiędzy terrorystami, a krajami, które ich zwalczają. To znaczy zrozumiałe jest bombardowanie ludności Afganistanu, Iraku, Gazy, niezrozumiałą jest jej walka w obronie własnej. Ci, którzy atakują, to obrońcy sprawiedliwości i światowego porządku, ci, którzy się bronią, to właśnie terroryści. „To nie jest łatwa wojna, i zdarza się (sic!), że dotyka ona osoby, nie zaangażowane w terror” – dodał Olmert. „Opozycja Izraela wobec raportu Goldstone’a odzwierciedla wielowarstwowość wyparcia rzeczywistości, w której żyjemy” napisała jakby w odpowiedzi na łamach dziennika Haaretz Daphna Golan, współzałożycielka izraelskiej organizacji na rzecz praw człowieka B’Tselem, jak i aktywistka na rzecz ich realizacji w Izraelu. „Począwszy od dosłownego zaprzeczania treściom raportu („to nigdy nie miało miejsca”), poprzez zaprzeczanie jego doniosłości („to nie były faktyczne zbrodnie wojenne”), aż po samousprawiedliwienie („nie mieliśmy innego wyjścia, co innego mamy zrobić, gdy oni bez przerwy ostrzeliwują Sderot?”). Mamy też zaprzeczenie możliwości, że międzynarodowa komisja mogłaby być bardziej obiektywna niż izraelska armia („oni są antysemitami”), zaprzeczenie istnieniu prawa międzynarodowego, które ma zastosowanie także w Strefie Gazy („okropne rzeczy zdarzają się wszędzie, ale nasz przypadek jest wyjątkowy”), zaprzeczenie obrazom, które można było zobaczyć we wszystkich telewizjach świata, tylko nie w izraelskiej („Al-Jazeera sieje propagandę”), a przede wszystkim zaprzeczenie istnieniu rozwiązań innych niż wojna. Dalsze losy raportu Richarda Goldstone’a na drodze procedury oenzetowskiej wydają się przesądzone. Drzwi do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze są w praktyce zamknięte. Palestyńczykom pozostaje indywidualne sądzenie się z odpowiedzialnymi za masakrę w ramach tzw. jurysdykcji uniwersalnej. Niemniej jednak reakcja Izraela na publikację raportu pokazuje, że zastosowanie prawa międzynarodowego może być jedyną bronią oblężonych Gazan w tej militarnie nierównej walce. Domowej roboty rakiety Hamasu nie skłonią bowiem Izraela do rozważenia innych niż wojna rozwiązań konfliktu. Obawa przed rozliczeniem w Hadze – być może. Wymaga to sprawiedliwych sędziów, czyli ludzi, gotowych postępować zgodnie z nakazami zawodu i sumienia, nawet jeśli ceną za to jest ostracyzm we własnym środowisku. Magda Qandil Artykuł ukazał się w grudniowym wydaniu miesięcznika „Le Monde Diplomatique – Edycja Polska” www.monde-diplomatique.pl Od redakcji: Wierzymy w to, że raport Goldstone’a jest rzetelny i ujawnia wszystkie krzywdy, które spotkały ludność cywilną podczas ataku armii Izraela na terytorium Gazy. Jednakże uważamy za nierzetelne podejście Autorki do tematu. Zaczęło się nie atakiem Izraela, lecz bombardowaniem terytorium Izraela owymi „domowej roboty rakietami Hamasu”, które zresztą bynajmniej „domowej roboty” nie były. Walka fundamentalistów islamu z cywilizacją zachodnią nie jest żadną „obroną własną”, atak na World Trade Center manifestował dążność do zniszczenia tej cywilizacji i takie też nastroje panują w Gazie. Skoro pokojowa większość wyznawców islamu nie potrafi przekonać swoich bliskich w wierze do rozmowy o przyszłości świata, można do Izraela – jak i do całej cywilizacji zachodniej - mieć pretensje, że nie próbuje rozmowy z duchowymi przywódcami albo wyrazicielami fundamentalistycznej agresji. Na dłuższą metę przewaga militarna nie zabezpieczy pokoju, a już dzisiaj wielu młodych Izraelczyków emigruje w poszukiwaniu normalnego życia – nie wypędza ich demokracja izraelska, lecz zagrożenie fundamentalistycznymi atakami z sąsiedztwa i równie dobrze z większej odległości (ataki scudów). Od 11 września 2001 nad Azją wisi groźba wojny światowej, przy skutkach której atak armii Izraela na enklawę Gazy to ułamek przyszłej katastrofy. Przywódcy fundamentalistyczni jakby nie próbują sobie uświadomić, że w pojęciu cywilizacji zachodniej utożsamiają się stopniowo swoimi hasłami, pogróżkami i aktami agresji z Hitlerem i agresorami japońskimi lat drugiej wojny światowej, a wiemy dobrze, jakie to pociągnęło za sobą skutki i do jakich środków alianci musieli sięgnąć. Islam stworzył ponad tysiąc lat temu wielką i wspaniałą cywilizację, której cywilizacja zachodnia w dużym stopniu zawdzięcza swe narodziny, ale to nie do tej niezwykłej przeszłości odwołują się inspiratorzy samobójczych zamachów. Nie wiadomo nawet, czy tę przeszłość znają. Z pozycji skromnej internetowej gazety – bylibyśmy radzi, gdyby to ONZ podjęła dyskurs nad zagrożeniem, a nie tylko publicyści, nawet najbardziej wpływowi i zaznajomieni z tematem. - Doktorze - zwraca się pacjent do psychiatry w starej amerykańskiej anegdocie - nie przyszedłem dlatego, że jak każdego stresuje mnie wojna w Wietnamie, niepokoi problem rasowy, przygnębia demoralizacja młodzieży, przeraża upadek miast i przestępczość, ani dlatego, że dołuje mnie deficyt budżetowy. Przyszedłem bo wymyśliłem sposób na wszystko!
Mową wariata nazwał kiedyś Stefan Kisielewski mówienie tego co się myśli, bez zwracania uwagi na okoliczności. I jeśli jakoś z niej korzystał pod rządami peerelowskiej cenzury, to wolny człowiek w wolnym kraju też może czasem czegoś takiego spróbować. To ”wszystko”, na co się wymyśliło sposób, składa się z wielu elementów, bardzo ze sobą splątanych. A skoro od czegoś trzeba zacząć, więc spróbujmy od pracy. W ten tylko sposób mogę bowiem podkreślić szacunek dla prymatu pracy przed kapitałem, gdyż poza sferą hasłową nie bardzo wiadomo co by to miało znaczyć w praktyce. A więc z jednej strony - nie ma kto nam opracowywać na nasz dobrobyt, skoro pracuje nas niewiele ponad połowę znajdujących się w wieku produkcyjnym, a z tego prawie połowa nieefektywnie - patrz ”Bogaci i biedni III RP (2) - skoro mamy najmłodszych emerytów w Europie i najbardziej schorowane społeczeństwo, sądząc po ilości rent inwalidzkich. A z drugiej strony - brakuje pracy dla absolwentów, bo młodzi za młodzi, a także brakuje dla 50 +, bo starzy za starzy. (Z mojej prywatnej obserwacji wynika, że młodzi szefowie nie chcą mieć pracowników starszych, których niezręcznie obsobaczyć) Naprasza się jednak bardziej ogólny wniosek; choć nas pracuje za mało, to taka gospodarka jaka jest nie bardzo może zatrudnić - i wyprodukować - o wiele więcej. Można jednak zmienić tę gospodarkę. I to jest ów sposób wariata. 15 X 4 = ? Wprowadzamy liniowy (właściwie proporcjonalny) podatek dochodowy od osób fizycznych - PIT - w wysokości 15 procent. Jednolity już podatek dochodowy od przedsiębiorstw - CIT - obniżamy z 19 do 15 procent. Podatek od wartości dodanej - VAT - ujednolicamy na poziomie 15 procent. W ten sposób realizujemy dawny hasłowy postulat Platformy Obywatelskiej - 3 X 15. Lecz to jeszcze daleko nie wszystko. Do, plus-minus, 15 procent obniżamy - uwaga! uwaga! - składkę na ZUS oraz fundusz pracy. I mamy 15 X 4. I tutaj wrzask; a z czego będziemy płacili emerytury !? To zrozumiałe, lecz gdzie wrzask: co będzie z budżetem!? Mam i budżet i emerytury w pamięci i za chwilę do tego wrócimy. W systemie 15 X 4 narodowi zostaje w ręku masa pieniędzy. Gros tej sumy przeznaczy on na konsumpcję. I dobrze. To popyt wewnętrzny uchronił nas od wpadnięcia w kryzys i on może trwale napędzać gospodarkę. Ale popyt musi się zejść z podażą. Jeśli aparat produkcyjny i sfera usług nie zwiększą odpowiednio swych mocy przerobowych, wówczas nasili się popyt na dobra importowane i pogorszy nasz bilans płatniczy. A jeśliby - nie daj Boże - głupi rząd wprowadził cła ochronne, mielibyśmy inflację. Jeszcze głupszy wprowadzałby sztywne ceny i reglamentację, tworząc czarny rynek, spekulację, kartki, talony, asygnaty. W tym celu nie trzeba peerelu - rym przypadkowy - pomysł kontrolowania marż i cen na artykuły spożywcze mieliśmy całkiem niedawno. Mamy jednak - było nie było - gospodarkę w większości rynkową i pieniądze pozostawione na kontach poszłyby i na konsumpcję i na inwestycje. Istotne jest tylko rynkowe zgranie się proporcji tych dwóch strumieni i ich synchronizacja w czasie. Jeśli nikt tego nie będzie regulował, to wszystko się jakoś dopasuje. A w tym celu należy przywrócić wolność gospodarczą, którą w ostatnich podrygach PRL obdarzył nas rząd Rakowskiego i Wilczka. W stanie prawnym, odziedziczonym przez III RP, po Rakowskim i Wilczku, zezwolenia wymagała działalność gospodarcza jedynie w czterech dziedzinach. Broń i materiały wybuchowe, następnie medykamenty - jedno i drugie słusznie. Nie wiadomo dlaczego podpadały pod to ograniczenie również wyroby jubilerskie. Czwartej dziedziny nie pamiętam, ale chyba nie było to tak istotne. Wilczkowi jeszcze dziś kto chce może podziękować za tę ustawę. Zmarły niedawno Rakowski był postacią na pewno kontrowersyjną, lecz ten krok był jego wielką zasługą. Umożliwił szybkie i sprawne wykorzystanie zmian ustrojowych III RP, w postaci natychmiastowej erupcji przedsiębiorczości. To ona pozwoliła nam przejść w miarę obronna ręką przez najtrudniejszy okres transformacji. To fakt, że obecna konstytucja przewiduje wolność gospodarczą, chyba że ustawy…. przewidują ograniczenia. Bardzo często to przewidują. Praktycznie, aktywność gospodarcza pozostaje w stałym zwarciu z rozbudowaną przez te ustawy regulacją i z aparatem urzędniczym, który z tego stanu korzysta. Nie wystarczy zatem reaktywowanie ustawy Wilczka, z artykułem unieważniającym wszystkie sprzeczne z nią późniejsze akty prawne. Tę ustawę trzeba dosłownie, w szczegółach wpisać do konstytucji. I wówczas wszelkie ograniczenia będą wymagać konstytucyjnej większości w parlamencie. Czyli będzie ich bardzo mało. Jeśli to zrobimy będziemy mogli podziękować zbędnej komisji Przyjazne Państwo, bo ono już będzie przyjazne. A gdy zniknie cała góra zbędnych, a raczej szkodliwych, przepisów, okaże się, że zbędna jest prawie cała struktura regulująca i kontrolująca gospodarkę. I to stworzy warunki dla sensownej, bo merytorycznej, a nie procentowej, redukcji aparatu urzędniczego. Przybędzie sporo rąk, a raczej głów - do potrzebnej krajowi pracy, ale ta praca będzie. Bo prawdziwe pieniądze, prawdziwa wolność gospodarcza powinny zaowocować wzmożeniem inwestycyjnym i wzrostem zatrudnienia. (Tu warto będzie zastosować metodę, która profesor Witold Kieżun doradził ongiś rządowi kanadyjskiemu. Zwolnieni urzędnicy dostają kredyty preferencyjne, jeśli w sensowny sposób wejdą do biznesu. Często jako wspólnicy, mający trochę grosza, rozeznanie i kontakty, zdobyte w okresie pracy w administracji) W warunkach demokracji i gospodarki rynkowej państwo, (czy szerzej: władza publiczna, bo obejmuje to samorządy terytorialne) nie ma być przedsiębiorstwem nastawionym na maksymalizację zysków. Samo nie wypracowuje środków, którymi zarządza. Wypracowują obywatele. Tym więcej, im więcej mają po temu możliwości. I te właśnie ma stworzyć władza. Gospodarka musi się więc pozbyć kuli u nogi, jaką jest w niej niewydolny sektor państwowy, który generuje straty i niepokój społeczny. Trzeba zatem kończyć transformację ustrojową, kończąc prywatyzację. I jeszcze jeden warunek - euro. Ma być. A więc, gospodarka bez ryzyka kursowego i kosztów wymiany pieniędzy. To ułatwienie i przyśpieszenie obrotów, zachęta do inwestowania w Polsce dla zagranicznych podmiotów. Dodatkowy bodziec. Niższe podatki to zwiększona aktywność gospodarcza i, per saldo, więcej pieniędzy dla budżetu. Trudno wyliczyć i zaplanować, ale praktyka to potwierdza. Również w Polsce, po obniżeniu CIT. Lecz budżet źle znosi zmiany duże i gwałtowne. Obniżka podatków - jasne - oczekiwane skutki nastąpią dopiero po jakimś czasie, a na razie dziura. (Podwyżka podatków też zmniejsza wpływy - kapitał chowa się i ucieka.) Zwiększanie, i tak już dużego, zadłużenia celem doraźnego zatkania dziury budżetowej, byłoby bardzo niebezpieczne. Przechodzenie do nowego systemu trzeba by zatem rozłożyć w czasie. Na PIT, CIT i VAT potrzebne by były 3 - 4 lata. I wydaje się to możliwe do osiągnięcia przy odpowiedniej sytuacji politycznej i powrocie do dobrej koniunktury gospodarczej. Oba te warunki mogą wystąpić prawdopodobne za rok - dwa. Suum cuique, czyli: ratuj się kto może! Powyżej przedstawiony zestaw postulatów nie powinien nikogo zaskakiwać. Mieszczą się one w naszym dyskursie publicznym i w zapowiedziach polityków od kilku lat. Wariactwem, uzasadniającym wzywanie karetki, jest element, o którym się nie mówi, a może nawet nie myśli. To piętnastoprocentowa, mniej więcej, danina na cele społeczne, a nie jak dzisiaj prawie połowa! I to nie ma być fundusz emerytalny! Likwidujemy FUS, ZUS i KRUS! Stefan Bratkowski postuluje rewindykację wartości zagrabionych przez państwo (jeszcze za II RP, za PRL - głównie - oraz za III RP) szeroko rozumianemu systemowi emerytalnemu. Słuszne to i sprawiedliwe, godne, lecz nie zbawienne. Zagrabione zostało już zużyte i zmarnowane. Pokrzywdzeni w większości już odeszli, ku uldze budżetu i ZUS. Jeśli się nawet zwróci to co zostało, będzie to ułamek potrzeb, które będą lawinowo narastać ze względów demograficznych -patrz jeszcze raz Stefan i ”Bogaci i biedni III RP (3). Wiem, że planowanie burzenia wszystkiego i budowania od podstaw jest łatwiejszy od mozolnej łataniny. Tu jednak jeśli nawet umorusane cygańskie dzieciaki trzeba myć, to trzeba też robić nowe. A przy takim rozwiązaniu państwo przestaje zbierać składki emerytalne i nikogo nie zmusza do wpłacania ich komukolwiek. Nikomu też nie wypłaca emerytur. A także nie odpowiada za wypłatę emerytur komukolwiek, ani za ich wysokość. Tak samo jak nie odpowiada bezpośrednio za mieszkanie, samochód, ubranie i wyżywienie, urlopy poszczególnych obywateli. Nie ma więc żadnego pierwszego, ani drugiego filaru. Jest tylko trzeci, dobrowolny. Na starość można zarabiać i odkładać na różne sposoby, które istnieją już w świecie, co pokazuje Stefan. Można też sobie odpuścić. Natomiast dla chętnych mają być fundusze emerytalne, zobowiązane do bezpiecznego inwestowania, powinny mieć rządowe gwarancje wypłacalności, połączone z odpowiednim nadzorem. Swym służbom, cywilnym i mundurowym państwo będzie mogło zapewnić bardzo dogodne: wysokie i wczesne emerytury, jeśli uzna, że jest to wskazane i wykupi odpowiednio drogie polisy. Przedsiębiorstwa mogą, jak dotychczas, mieć dla swoich pracowników własne systemy emerytalne. Na, zasłużone skądinąd, przywileje emerytalne górników i innych grup zawodowych nie będzie się zrzucać całe społeczeństwo; ma to obciążać ich pracodawców. Nie budżet państwa, ale ich biznes musi mieć wkalkulowany ten koszt. I wtedy będziemy wiedzieli: na ile jest prawdziwie opłacalne takie górnictwo węglowe i parę innych przedsięwzięć. I powinny to być biznesy prywatne. Władza publiczna w demokracji nie rządzi człowiekiem i nie może mu nakazać co on ma robić ze swoim życiem, ale też nie może odpowiadać za to co on z nim zrobi. Odpowiada za prawo, które człowiekowi ma umożliwiać rozporządzanie swym losem bez naruszania prawa innych. Za regulacje, które są w tym celu niezbędne oraz za ich przestrzeganie przez wszystkich. Traktuje dorosłych ludzi jak dorosłych ludzi. A dorosły człowiek to taki, który odpowiada za swój los i los swoich bliskich, szczególnie dzieci, do czego może być zobowiązany. Odpowiada za to co zrobi z tym co zapracuje i całym swoim życiem odpowiada za to jak nim rozporządzi. Od osiągnięcia dojrzałości do końca. Nie ma wieku emerytalnego. Pracujemy póki możemy i chcemy. I dopóki komuś opłaca się nas zatrudniać. Co zarobimy to nasze. W tej sytuacji kto chce pracuje, kto nie chce niech nie pracuje. I - jak uczył święty Paweł - niech nie je. Chyba, że ktoś nieprzymuszony zechce go utrzymywać. Tego nie można zabronić. Oznacza to rozmontowywanie obecnej koncepcji państwa opiekuńczego. W bardzo istotnym stopniu, ale bynajmniej nie do końca. Pytanie: czy ktoś, kto zarabia 1300 złotych miesięcznie i musi utrzymać za to siebie i swoją rodzinę może zapewnić sobie godziwą emeryturę i należytą opiekę zdrowotną? Odpowiedź: nie, nie może. Ale powinien zarabiać znacznie więcej, jeśli zostaną spełnione przedstawione na wstępie warunki: bardzo niski fiskalizm i prawdziwa - podkreślam - wolność gospodarcza w kraju i w skali, przynajmniej, Europy. Tylko w takiej sytuacji można postulować wszystko co wyżej i niżej. A kto nie może? Cywilizowane społeczeństwo nie może pozwolić, aby w nim człowiek umarł z głodu, aby zmarł z braku schronienia i przyodziewku, aby nie uzyskał nieodzownej pomocy medycznej w wypadku, czy w chorobie zagrażającej życiu. (Dziesiątki umierających z mrozu to nie są ludzie, którym odmówiono miejsca w schronisku) Takie ma być minimum minimorum. I to niezależnie od tego kim ten człowiek jest. Nawet jeśli sam jest winien temu, że znalazł się w takim stanie. Lecz to powinna być sytuacja wyjątkowa. Współczesne cywilizowane społeczeństwo to ludzie odpowiedzialni za siebie i swoich bliskich, za środowisko z którym się solidaryzują, za wartości, które uznają. Ludzie pojedynczy, w rodzinach, w strukturach, które tworzą. A te struktury to: stowarzyszenia, związki wyznaniowe i parafie, kluby, korporacje, środowiska nieformalne. To wreszcie władza publiczna, czyli samorządy wszystkich szczebli i państwo. I struktury międzynarodowe, z których najważniejsze jest Unia Europejska. Ale w tym wszystkim państwo jest, i jeszcze długo będzie, najważniejszym regulatorem. W tym społeczeństwie, jeśli człowiek ma brzmieć dumnie, to przede wszystkim powinien sobie radzić sam i należy mu stworzyć po temu warunki - dać wędkę. Jeśli nie daje rady, może liczyć na pomoc bliskich: rodziny, przyjaciół, kolegów. Rodzina może być nawet zobligowana do udzielania pomocy. Dalej powinny się włączać różne organizacje - dziś NGO, a wedle dawnego nazewnictwa - społeczne, dysponujące swoimi środkami. A także grupy nieformalne. W dalszej kolejności powinna dopiero wkraczać władza publiczna, z pieniędzmi podatników, poczynając od szczebla podstawowego - gminy. Z tym, że władza powinna być zobligowana do pomagania w określonych warunkach. Taki chyba powinien być modus operandi przyzwoitego społeczeństwa. To, oczywiście, musi kosztować. I na to powinno pójść te 15 procent podatku - powszechnego ubezpieczenia na cele społeczne. Może jeden procent wte, drugi wefte, ale nie połowa każdego legalnego zarobku, czy dwie trzecie, jeśli podliczyć razem wszystkie obecne daniny! Janina Ochojska, założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej, uważa że naszą rosnącą z roku na rok zamożność widać gołym okiem. - Z roku na rok PAH dysponuje coraz większymi funduszami, które otrzymuje przecież od zwykłych ludzi. Statystycznie jest to trudno uchwytne. W latach 2003 -2005 procent dorosłych wydających coś w ramach filantropii wzrósł z 33,4 do 42,8. W następnych dwóch, dobrych gospodarczo latach… zmalał do 25 procent, by w roku 2008, przy znacznych pogorszeniu się koniunktury podnieść się do 28,6. Wahania te można różnie interpretować. Prawdopodobnie jest to tylko niewielka części niemożliwej do oszacowania pomocy, jaką ludzie udzielają swoim członkom rodziny, przyjaciołom, sąsiadom, kolegom, niekiedy przypadkowym osobom. I tak chyba powinno być. Powyższy system określany jest jako subsydiarny. Kolejne - wyższe? - instancje nie zwalniają innych od działania i odpowiedzialności, lecz włączają się kiedy tym innym nie starcza środków i kompetencji.Dwie są dziedziny, w których udział wszystkich szczebli kompetencyjnych jest nieodzowny: ochrona zdrowia oraz oświata i wychowanie. To nie znaczy, że państwo ma wszystkich uczyć i leczyć. Ma dbać, aby wszyscy byli uczeni i leczeni. System oparty na samodzielności i odpowiedzialności dorosłych ludzi powinien ich przygotowywać do dorosłości. Za zdrowie dzieci i młodzieży oraz za naukę władza więc odpowiada. Wydaje się, że jakaś odpowiedzialność indywidualna powinna funkcjonować również za własne zdrowie. Za zdrowy tryb życia, profilaktykę, akuratne leczenie się, zapobiegliwość. To ostatnie polega na tym, aby się ubezpieczać kiedy się jest młodym i zdrowym, a nie dopiero gdy się staje starym i schorowanym. Te wymagania najlepiej egzekwuje system ubezpieczeń. A kto będzie leczyć, to już rzecz drugorzędna. Jak w większości dziedzin, służba publiczna nie jest najefektywniejsza. To jednak jest ta dziedzina, w której ubezpieczający się powinni być wspierani ze środków publicznych. Jak? W jakim stopniu, według jakiego klucza? Aż taki wariat, żeby mieć pomysł i na to, to ja nie jestem. Musimy jednak już teraz zdać sobie sprawę, że ze środków publicznych i prywatnych na ochronę zdrowia wydajemy tyle, ile wydawały kraje zachodniej Europy, kiedy znajdowały się na naszym poziomie zamożności, jakieś 40 - 50 lat temu. I były usatysfakcjonowane. Ale od tego czasu weszły nieznane wówczas technologie i medycyna niesłychanie zdrożała. Więc zachodnioeuropejski poziom ochrony zdrowia będziemy mieli dopiero, mając zachodnioeuropejski poziom życia. Więc przyspieszajmy. W tym celu - censeo sum - co na wstępie: podatki, wolność. Złe, dobre? Konieczne! - Póki piorun nie zagrzmi, chłop się nie przeżegna - mówi rosyjskie przysłowie, ale ma to szersze zastosowanie. Reformy powinno się robić przy dobrej koniunkturze, kiedy jest luz ekonomiczny, są nawet pewne nadwyżki środków. A robi się je najczęściej w kryzysie, gdy się ma nóż na gardle i już nie ma żadnego innego wyjścia. Jaki zatem musiałby być kryzys, jaki kataklizm, byśmy zaaprobowali przedstawioną wyżej politykę społeczną!? Strach pomyśleć przed nocą. Co jednak zrobić - jeśli kryzys jest pełzający, rozciągnięty na dekady, a z roku na rok nie odczuwa się jeszcze zmian. Pełznie kryzys, reforma też musi pełznąć. Jeśli na radykalne ograniczenie PIT- u, CIT-u i VAT-u potrzeba 3-4 lat, to rewolucję w polityce socjalnej trzeba robić przez pokolenie. Stopniowo, w miarę wzrostu zarobków, umożliwiających tworzenie oszczędności i pozwalających liczyć na coraz mniejsze emerytury. Być może dopiero rocznik 2000 mógłby od początku pracować już w nowym systemie. Jeśli się uda zacząć go implementować pod koniec drugiej dekady XXI wieku. W zestawieniu z państwem opiekuńczym społeczność indywidualnej odpowiedzialności, niech będzie SIO, ma, jak wszystko, i wady i zalety. Ale bilansowanie, nawet gdyby się dało skwantyfikować, a potem dokonywanie wyboru na tej podstawie da nam niewiele. Gotów jestem się zgodzić, że per saldoSIO jest gorsze od welfare state. Ale to lepsze eroduje pod wpływem demografii, że się znowu powołam na siebie. Z pokolenia na pokolenie robi się nas mniej. I jeśli nawet uda się zaktywizować prawie całą, zdolna do pracy populację, pracować o te parę lat dłużej i osiągnąć zachodnioeuropejską wydajność pracy, to poprawi to sytuację trochę tylko i tylko na jakiś czas. Ten problem mają przecież bogate kraje UE, do których staramy się doszlusować. Imigracja jest też rozwiązaniem na jakiś czas. W latach sześćdziesiątych w Niemczech (zachodnich) było około trzech milionów Turków, z czego dwa miliony pracowały. Teraz jest w RFN osiem milionów Turków i pracują... też dwa miliony. Rodziny tureckie są bardziej niż niemieckie uzależnione od świadczeń socjalnych. A kiedy te liczne tureckie dzieci podrosną i zaczną pracować, same będą miały dzieci już mniej, bo imigranci w większości powoli przejmują atrakcyjny model życia kraju przebywania. Czadory i minarety to tylko spektakularna część problemu mniejszości kulturowych. Trwa to latami, lecz w demografii tylko wielkie wojny - kiedyś i wielkie zarazy - prowadzą do szybkich zmian. Globalizacja ma wśród innych i tę zaletę, że wszędzie, gdzie sięgają jej macki, każdy kto ma parę luźnych groszy może zainwestować w co chce i gdzie chce. Nie możemy skłonić prężnych Brazylijczyków czy Chińczyków, by płacili na nasz fundusz emerytalny. Ale możemy zbudować fabrykę w Brazylii lub w Chinach, jeśli nas na to stać, albo ulokować skromne oszczędności w funduszu, który kupuje - między innymi, ryzyko ! - brazylijskie i chińskie papiery. W ocalonej z kryzysu gliwickiej fabryce Opla pracownicy pracują na spokojną starość zachodnich akcjonariuszy General Motors, ale może z czasem i oni będą mogli w podobny sposób odłożyć coś w innych krajach na swoje stare lata. Business as usual. Kryzys okazał się za krótki, aby intelektualni grabarze kapitalizmu zdążyli go pogrzebać z osinowym kołkiem w sercu. Ten system przetrzyma również przyduszanie - aby się długo nie męczył - poduchą walki z globalnym ociepleniem. Mało tego! Jeszcze na tym zarobi. Czy przetrzyma kryzys demograficzny, realny i policzalny, nie wiadomo. Traktuje się go - i słusznie - jako pochodną kryzysu cywilizacyjnego, rezultat upadku ducha ekspansji, skutek relatywizmu, egoizmu, postmodernizmu i różnych takich. Może tak i jest, lecz jak dotąd głównie w Europie. Stany Zjednoczone trzymają się lepiej. Dzięki dynamizmowi, większej niż w Europie otwartości. Poza tym świat się globalizuje. Coraz większe jego obszary wchodzą w zasięg światowego kapitalizmu. I już nie tylko jako kolonialne czy postkolonialne uzupełnienie metropolii. Przejmują kapitał z metropolii, konkurują z nimi na ich wewnętrznych rynkach, współzawodniczą w dostępie do surowców. Z grzebaniem kapitalizmu, z uczuciem smutku lub triumfu, trzeba będzie jeszcze poczekać. Centrum zachodniej cywilizacji wędrowało na przestrzeni dziejów. Mezopotamia, Egipt, Kreta, Grecja, Imperium Rzymskie, Arabowie, Europa - głównie zachodnia. Niewykluczone, że powędruje dalej. Byłoby nam przykro szczególnie, bo tylko co dołączyliśmy do niej po latach upiornej utopii komunistycznej, ale się jeszcze nie śpieszmy z opłakiwaniem. Mniej więcej wiadomo co mamy robić. Nie sami, tylko razem z Europą. Dziś to wygląda na wariactwo, lecz, jak Luter (Marcin), tak sądzę i inaczej nie mogę. Karetkę już można wzywać. Kaftana nie trzeba… Ernest Skalski Tagi: gospodarka | propozyc Gdy dzieliliśmy się opłatkiem dziesięć lat temu, mało kto na świecie słyszał o Osamie bin Ladenie i Baracku Obamie, prezydentem poturbowanej Rosji był Borys Jelcyn, a u nas nazwiska Rywina czy Ziobry wywołać mogły co najwyżej wzruszenie ramion. Polska ubiegała się o przyjęcie do Unii Europejskiej, a biedne Chiny do Światowej Organizacji Handlu. W Ameryce sprawy miały się tak dobrze, że poważni, zdawać się mogło, ludzie uwierzyli, że nowa ekonomika komputerów i Internetu to lekarstwo na cykl koniunkturalny, że w Dolinie Krzemowej genialni młodzieńcy sprokurowali receptę na nieprzerwaną ekspansję, a słowo "recesja" można wymazać ze słowników i podręczników ekonomii.
Szatkowanie historii na dekady ma umiarkowaną wartość poznawczą, ale służy czasem refleksji. Co takiego stało się w ostatnich dziesięciu latach, co towarzyszyć nam będzie w przyszłości? Jeśli pozostawimy na boku zmianę układu sił w gospodarce i pojawienie się nowych potęg (zwłaszcza Chin i Indii), to na czoło wybijają się trzy zjawiska o gigantycznej wadze dla nadchodzących lat. Pierwsze, o najbardziej dramatycznej manifestacji, to globalny terroryzm, który obnażył słabości amerykańskiego mocarstwa, ale zapukał także do drzwi innych, a który wiąże się nie bez powodów w naszych umysłach z islamskim fundamentalizmem. Drugie zjawisko to obawy o klimat Ziemi, obecne wprawdzie i wcześniej, ale które nabrały nowych rozmiarów, wraz z nowymi dowodami na zależność między działalnością gospodarczą człowieka a globalnym ociepleniem z jednej strony, i rosnącymi aspiracjami cywilizacyjnymi wielkich krajów takich jak Chiny i Indie, które te zagrożenia potęgują, z drugiej. I wreszcie trzecie zjawisko, najświeższe, to niestabilność międzynarodowego systemu finansowego, która postawiła świat przed kilkunastu miesiącami na krawędzi globalnego chaosu. Pierwsze dwa zjawiska są ze sobą ściśle powiązane. Terrorysci nie dysponowaliby środkami którymi dysponują, gdyby nie nasza zależność od ropy naftowej i jej wysoka cena. Za Osamą stoją saudyjskie petrodolary. Sadama Husseina stać było na zbrojenia i premie dla młodych samobójców w Izraelu bo miał ropę. Tak się niefortunnie składa, że główni eksporterzy ropy to systemy autorytarne. Świat nie stałby w obliczu irańskiej bomby atomowej gdyby nie droga ropa. Bez niepohamowanego apetytu na ropę Hugo Chavez byłby tylko postacią z operetki, a Władmir Putin nie machałby szabelką i nie cieszył przeraźliwie wielką estymą swych rodaków. Tym wszystkim zatem, którzy kwestionują efekt cieplarniany proponuję inny argument na rzecz zmiany polityki energetycznej: geo-strategiczny. Większość petroreżimów miałaby mizerne szanse na przetrwanie, gdyby nie dochody ze sprzedaży drogiej ropy. Im droższa ropa, tym mniejsze w krajach naftowych szanse na wolne media i wybory, niezależne sądy i partie polityczne. Zależność od ropy to zagrożenie dla demokracji. Zaś kruchość międzynarodowych finansów dodatkowo osłabiłą spójność zachodnich demokracji. W sumie, nie była to dobra dekada. Nam się akurat udało. Jak się okazuje los i dla Polski bywa czasem łaskawy. W przyszłości będziemu musieli sami sobie bardziej pomagać. Na szczęśliwe zbiegi okoliczności i hojność innych raczej bym nie liczył. Andrzej Lubowski |
Kategorie |